Tak (raczej) wynika z raportu przygotowanego na zlecenie Ministerstwa Przedsiębiorczości i Technologii „Szkoła dla innowatora”. Winny jest system edukacji. W tym podstawa programowa.
W rekomendacjach rządowego raportu pojawia się m.in. teza, że najważniejsza jest zależność między jakością nauczania a wysokością płacy. Na drugim miejscu są zajęcia pozalekcyjne, a na trzecim wysokość nakładów na uczniów. Paradoksalnie niewielki wpływ na jakość mają wielkość klas czy liczba godzin danego przedmiotu. Tezy raportu powinny być impulsem do długofalowych zmian w polskiej oświacie. W tle toczy się spór ZNP o 1000 zł podwyżki dla nauczycieli.
Z naszych informacji wynika, że na razie dominuje taktyka na przeczekanie. Rozmowy prowadzi wicepremier Beata Szydło, kładąc na stole ofertę przyspieszenia wcześniej obiecanych podwyżek. Utrzymywany jest przekaz, że na więcej nie ma pieniędzy. Na razie MEN chce dać 10 mln zł na przeszkolenie nauczycieli, by lepiej przygotowali uczniów do innowacyjnej gospodarki.
Rząd zlecił raport o szkole. Poznał smutną prawdę
Promowanie powierzchownego uczenia, zabijanie spontaniczności, stawianie na grzecznych uczniów – to wnioski analizy zleconej przez resort przedsiębiorczości.
MPiT razem z MEN chcą dać 10 mln zł dla szkół, żeby nauczyły się uczyć innowacyjności.
„Polska szkoła nie kształtuje w uczniach w wystarczającym stopniu kompetencji »wychodzenia poza schematy«, uczniowie boją się myśleć kreatywnie, nie umieją współpracować” – piszą autorzy raportu „Szkoła dla innowatora”. To zaś są – zdaniem ekspertów – kluczowe kompetencje, które pozwalają na innowacyjność w dorosłym życiu. Stawiają tezę, że XIX-wieczny model szkoły funkcjonujący dziś w Polsce całkowicie się zdezaktualizował. Dlatego powinno się zmienić cały system.
Autorzy raportu diagnozują główne przeszkody, które są hamulcem rozwoju. Jedna z głównych to podstawa programowa, czyli rozkład jazdy lekcji. Sami nauczyciele przyznają, że obecny program nauczania nie sprzyja umiejętności krytycznego myślenia (tylko co trzeci uważa inaczej).
Główny grzech polskiej edukacji to promowanie powierzchownej nauki. To powoduje, że 90 proc. wiedzy zostaje wkute na pamięć i szybko zapominane.
Po drugie szkoła zabija spontaniczność, m.in. przez zakazywanie uczniom prób rozwiązania problemu, zanim poznają, jaka jest metoda jego rozwiązania. W życiu codziennym zazwyczaj jest na odwrót. Tymczasem takie próby – jak podkreślają autorzy raportu – są brutalnie amputowane z procesu dydaktycznego. Kolejny problem to nauczanie treści zdezaktualizowanych, co obniża autorytet szkoły i nauczycieli. Równocześnie szkoła promuje uproszczone opisy – a więc często sztuczne, a także stawia na imitację: lubi gotowce i zachęca do powtarzania formułek.
Samodzielne myślenie nie jest mile widziane. Autorzy zwracają uwagę, że kolejnym błędem, wpisanym w szkolną rzeczywistość, jest nagradzanie tych uczniów, którzy nie przekroczyli żadnych reguł. A, jak wskazują eksperci, to, kto jest nagradzany w szkole, ma dużą siłę wychowawczą i motywującą. Sposób, w jaki szkoła kreuje „bohaterów pozytywnych” i „bohaterów negatywnych”, ma fundamentalne znaczenie dla kształtowania kompetencji proinnowacyjnych. – Dlatego należy bezwzględnie dokonać rewizji naszego rozumienia pojęcia „dobry uczeń”, „wzorowy uczeń”. Szkodliwy jest też podział na przedmioty – wiedza powinna być przekazywana interdyscyplinarnie, w ramach projektów albo pracy kilku nauczycieli jednocześnie z grupą – piszą autorzy.
Efekt takiej nauki? Nauczyciele (w badaniu, którego celem było określenie, w jakim stopniu polska szkoła przygotowuje uczniów do funkcjonowania w innowacyjnej gospodarce, wzięło udział 12 tys. pedagogów) oceniają, że owszem, może szkoła uczy pokonywania problemów i trudności, ale już gorzej z analitycznym myśleniem czy nawet umiejętnością nauki. Najgorzej według nich jest z improwizacją i zarządzaniem zmianą. Nauczyciele dość sceptycznie odnoszą się też do tego, że polska szkoła jest miejscem przyjaznym dla inicjatyw związanych z wdrażaniem rozwiązań sprzyjających innowacjom. – Nauczyciele mają z jednej strony przeładowany program, szczególnie w nowej podstawie programowej. A z drugiej ogromną odpowiedzialność. Trudno w takich warunkach stawiać na działanie poza schematami – mówi Bartosz Krupa, były nauczyciel, dziś edukator, który uczy nauczycieli i uczniów m.in. programowania i druku 3D. I dodaje, że wszystko zależy od ludzi, ale muszą działać w dobrym środowisku, mieć wsparcie dyrektorów, którzy by popierali oryginalne pomysły.
O szkole krytycznie wypowiadają się też przedsiębiorcy, którzy oceniają ją według tego, jakich pracowników by potrzebowali. Również ich zdaniem winny jest system. – Ograniczenia powodujące brak otwartości na innowacyjność są spowodowane specyficznym systemem pracy, który bardzo trudno złamać ze względu na: podstawę programową, czas godziny lekcyjnej, kontrole przeprowadzonego tematu, nadzór dyrektorski, wiele innych uwarunkowań, w tym te mniej sformalizowane, jak np. rywalizacja, konfliktowanie – mówi jeden z badanych przedsiębiorców. I dodaje, że jednym z czynników hamujących kreatywność jest strach przez jednostką nadrzędną: kuratorium oświaty, urząd gminy. Kolejny przekonuje, że kluczowe jest, żeby zmienić podejście nauczycieli i dyrekcji szkół do uczniów. – Szkoła to nie wojsko czy więzienie, w którym wszyscy na rozkaz mają wykonywać te same czynności w tym samym czasie. Trzeba pozbyć się schematycznego myślenia i przekonania, że zdanie nauczyciela jest najważniejsze i niepodważalne. Należy dać uczniom więcej przestrzeni do kreacji, eksperymentowania bez ponoszenia kary za porażki, możliwość podejmowania samodzielnych decyzji i współpracy – mówi. Eksperci są zgodni, że trzeba pozwolić uczniom konstruktywnie się kłócić i dociekać. – Nam przedsiębiorcom potrzebni są ludzie potrafiący bronić racji i walczący – przekonują przedsiębiorcy.
Zdaniem Pauli Bruszewskiej, prezes fundacji Social Wolves, organizatorki olimpiady „Zwolnieni z Teorii”, która szkoli nauczycieli – potrzebna jest zmiana myślenia. – Rząd inwestuje w start-upy, wprowadza prawne ułatwienia, po to by wzmocnić gospodarkę. Ale najważniejsi są ludzie. A tu się kłania edukacja, która została zaniedbana – mówi Bruszewska. Jej fundacja prowadzi akcje dla młodzieży, w ramach których można raelizować dowolny projekt społeczny, np. organizowanie koncertów, biegi charytatywne. Z jej doświadczenia wynika, że te projekty, w które zaangażuje się nauczyciel, trzy razy częściej mają szanse na sukces. – Dlatego uczymy nauczycieli, jak wspierać swoich wychowanków, jak im dawać feedback. I to im pasuje, że to nie nauczyciel gra główne skrzypce, tylko wspiera ucznia w rozwoju. Odwrócenie stolika: to nie on stara się na siłę wtłoczyć młodym, co mają robić, tylko oni sami szukają wsparcia i porady, okazuje się cudowną świeżością – mówi Bruszewska.
Autorzy raportu rekomendują, żeby wdrażać programy, które upowszechniają nowe metody nauczania. MEN we współpracy z resortem przedsiębiorczości planuje pilotaż, podczas którego za pieniądze unijne chce w 16 szkołach nauczyć nauczycieli, jak zmienić system kształcenia. Program ma ruszyć od nowego roku szkolnego.
Jednak dziś więcej mówi się nie o długofalowej zmianie w oświacie, ale o finansowych żądaniach nauczycieli, na które rząd nie chce przystać. To efekt kalkulacji korzyści i kosztów. Nauczyciele to grupa 700 tys. osób więc niewielka część elektoratu: zaledwie nieco ponad 2 proc. Jak mówią rządowe oceny, koszt podwyżki dla nich to 14–17 mld zł (spełnienie postulatu podwyżki o 1. tys. zł oznacza wzrost różnych dodatków). To więcej niż koszt emerytury plus, która trafi do 9 mln emerytów. Rząd boi się też, że ustępując ZNP, uruchomi roszczenia kolejnych grup zawodowych w gorącym przedwyborczym okresie. Obóz władzy liczy też, że protest się szybko wypali. Nauczycielom nie płaci się za czas strajku. Im dłużej będzie trwał, tym bardziej odczują jego finansowe skutki.
https://www.msn.com/pl-pl/wiadomosci/opinie/polska-szko%C5%82a-zabija-my%C5%9Blenie-winny-jest-system-i-podstawa-programowa/ar-BBVguNu?li=BBr5MK7&ocid=iehp#page=3
"Dom nie jest filią szkoły". Rodzice sprzeciwiają się edukacji na wynos
"z punktu widzenia obowiązującego prawa nie ma żadnych podstaw
do zadawania dzieciom prac domowych !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!"
Rodzice używają konstytucji do walki z nauczycielami o więcej czasu wolnego dla swoich dzieci. Nie życzą sobie, aby dom był miejscem wyrabiania szkolnych nadgodzin.
Na facebookowej grupie „Dom nie jest filią szkoły” pojawiło się kilka tygodni temu oświadczenie, które może wypełnić każdy rodzic niezgadzający się, by nauczyciel lub jakikolwiek pracownik placówki oświatowej dysponował czasem pozaszkolnym jego dziecka. Bo zadawane i egzekwowanie prac domowych to naruszenie swobód obywatelskich, a zwłaszcza art. 31 ust. 2 Konstytucji RP, który mówi, że „nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje”. To także sprzeczne z art. 31 Konwencji o prawach dziecka. Pismo kończy się następująco: „W związku z powyższym proszę o dostosowanie praktyk dydaktycznych do obowiązującego stanu prawnego”. U góry są wolne pola na imię i nazwisko składającego oświadczenie z adresem zamieszkania, numerem PESEL i imieniem dziecka. Na dole – miejsce na podpis.
Anna wydrukowała oświadczenie w 40 egzemplarzach i dała synowi, aby rozdał wśród kolegów i koleżanek w klasie. Jedna z nauczycielek powiedziała chłopcu, że nie ma prawa rozpowszechniania tego typu oświadczeń, bo będzie miał problemy. Groźby nie były potrzebne, bo żaden inny rodzic, z wyjątkiem Anny, nie wypełnił oświadczenia. – Boją się konsekwencji – twierdzi Anna. – Ja to zrobiłam w trosce o syna. Pomagam mu w lekcjach i już nie wyrabiam, bo żal mi patrzeć, jak się męczy i stresuje. Siedzi nad lekcjami w weekendy, ponieważ ciągle musi się do czegoś przygotowywać. Tylko z matematyki i polskiego ma po 11 ocen ze sprawdzianów i kartkówek. Jakaś masakra!
Syn Joanny chodzi do klasy integracyjnej. Jest w V klasie. Ma autyzm, a jeszcze do niedawna cierpiał na lekkie upośledzenie. Nie kwalifikuje się do szkoły specjalnej, ponieważ widać wyraźne postępy w rehabilitacji. To zasługa terapii, na którą Alan ma teraz coraz mniej czasu, bo zamiast chodzić na dodatkowe zajęcia, musi siedzieć w domu i odrabiać lekcje. Prace domowe zaczęły kolidować z rehabilitacją. – Doszło do tego, że odwołujemy wszystkie terapie w tygodniu, bo syn musi się uczyć. Ale musi się też rehabilitować. Jeśli zrezygnuje, cały trud włożony w poprawę zdrowia pójdzie na marne. Zostają weekendy. Przez szkolne prace domowe mamy pozajmowane soboty i niedziele – narzeka Joanna.
Plan lekcji Alana jest wypełniony od wczesnych godzin porannych do samego wieczora. W szkole melduje się o godz. 6.30, bo często przed lekcjami idzie na zajęcia dla autystów i ćwiczenia z logopedą. Są dni, kiedy rehabilitacja wypada popołudniami. Wtedy kończy przed godz. 17. Do tego dwa razy w tygodniu dochodzą lekcje tańca towarzyskiego. Wraca do domu o 20.30. – Przecież nie mogę pozbawić go tej przyjemności – mówi mama chłopca.
W końcu nadeszła sądna środa, kiedy Alan nie odrobił lekcji. Joanna poinformowała nauczycielkę, dlaczego syn przyszedł do szkoły nieprzygotowany. „Alan miał po szkole zajęcia, których nie mogłam odwołać, bo nie zmierzam odbierać dzieciakowi dzieciństwa i radości. Proszę o zrozumienie, ale nawet dorosły nie jest w stanie pracować na pełnych obrotach po 12 godzin. A tym bardziej dziecko, które uczy się w szkole i musi uczyć się dodatkowo w domu, odrabiając masę lekcji. Odrobimy dzisiejszą pracę domową w wolnej chwili, za co przepraszam”.
Joanna nie chce poprzestać na tej notatce. Zastanawia się, czy wypełnić oświadczenie z FB. Boi się tylko, co stanie się później, kiedy formularz wyląduje na biurku nauczyciela. Czy nie rozpęta ze szkołą wojny, której ofiarą będzie jej syn?
Rodzice piszą skargi do Ministerstwa Edukacji Narodowej. W listopadzie ubiegłego roku jedna z matek upubliczniła odpowiedź na swój list. Resort uznał, że każdy nauczyciel na początku roku szkolnego powinien poinformować uczniów i rodziców, w jakiej liczbie będą zadawane prace domowe; że mają one służyć sprawdzeniu osiągnięć edukacyjnych ucznia; że samodzielne wykonanie pracy domowej powinno być dla ucznia źródłem satysfakcji i motywacji do nauki, a im starszy uczeń i wyższy etap edukacyjny, tym cenniejsza jest samodzielna praca. Zadawanie prac ministerstwo określiło „rozwiązaniem organizacyjnym”, które powinno być regulowane przepisami wewnątrzszkolnymi, czyli statutem.
Małgorzata ma syna w VII klasie. I też wojowała z nauczycielami. Uważała, że Kornel ma za dużo zadawane. Wypełniła więc oświadczenie i wysłała hurtowo do wszystkich nauczycieli w szkole za pośrednictwem Librusa – portalu internetowego dla uczniów, rodziców i pracowników szkół. O dziwo, poskutkowało.
– Od momentu wysłania tego pisma żaden nauczyciel nie odważył się postawić mojemu synowi oceny z powodu braku odrobionej lekcji. Oczywiście nauczyciele to odnotowują, ale wpisują do dziennika minusy albo „nieprzygotowanie”, ale jedynki syn nie dostał – opowiada Małgorzata. Zbuntowała się jedynie matematyczka. Odpisała uprzejmie, że nie może się przychylić do prośby Małgorzaty i że prace Kornela z jej przedmiotu (albo ich brak) będą oceniane. Nauczycielka nie zgodziła się z interpretacją przepisów kontestującej matki, która dowodziła w piśmie przesłanym do szkoły, iż brak zadania domowego nie jest osiągnięciem edukacyjnym, więc nie może podlegać ocenie ucznia z danego przedmiotu. „Ocenianie zadań domowych przez nauczyciela może być jedną z form sprawdzania przez niego osiągnięć edukacyjnych ucznia” – zacytowała wytyczne resortu, dodając, że obowiązuje ją zasada równego traktowania uczniów, więc dla Kornela nie zrobi wyjątku. Ostatecznie Małgorzata przeniosła syna do innej szkoły, gdzie nie trzeba ani zakuwać, ani tracić czasu na zabawę w szkołę po godzinach. Miała już dość nierównej walki z odpornym na argumenty systemem oświaty.
Rzecznik praw dziecka w sporze szkoła – rodzice nie opowiada się po żadnej ze stron. Wyjaśnia, że z punktu widzenia obowiązującego prawa nie ma żadnych podstaw do zadawania dzieciom prac domowych. Termin ten nie występuje też w ustawie Prawo oświatowe ani w aktach wykonawczych. Jest zwyczajem starym jak świat, praktykowanym za milczącą aprobatą rodziców, którzy do tej pory formalnie mu się nie sprzeciwiali. Ale brak stosownych regulacji prawnych nie oznacza dowolności w zakresie działań nauczycieli. Tu zastosowanie mają przepisy kodeksu rodzinnego i opiekuńczego.
„Czas spędzany poza szkołą to czas, w którym pieczę nad dzieckiem sprawują rodzice. To właśnie oni mają decydujący głos w sprawie sposobu spędzania czasu przez dziecko, przy czym podejmując decyzję o tym, powinni brać pod uwagę potrzeby swoich dzieci, w tym również te związane z edukacją. Gdy z różnych względów dziecko wymaga dodatkowego czasu na opanowanie materiału – co nie powinno być regułą – albo ma chęć rozwijania indywidualnych zainteresowań i uzdolnień, rodzic może uznać, że część czasu wolnego warto przeznaczyć na dodatkową naukę. Taka dodatkowa praca powinna być jednak uzgodniona przez szkołę/nauczyciela z rodzicem i dzieckiem oraz dostosowana czasowo i jakościowo do indywidualnych potrzeb oraz możliwości dziecka” – odpowiedziało mi biuro prasowe rzecznika praw dziecka.
Na oświadczenia rodziców z dystansem patrzy Związek Nauczycielstwa Polskiego. Jego zdaniem rodzice nie powinni stawiać sprawy na ostrzu noża. Potrzebne są rozmowa, kompromis, a nie samowolka. Jest dyrekcja, rada pedagogiczna i rada rodziców w szkole. Warto wypracować wspólne stanowisko. Słyszę, że problemem nie są zadawane prace domowe, tylko obciążona wiedzą pamięciową podstawa programowa.
W 2017 r. ZNP opublikował raport pt. „Zadawać czy nie? Prace domowe w świetle badań”. Powoływał się w nim na międzynarodowe badanie PISA sprzed siedmiu lat, porównujące umiejętności uczniów powyżej 15. roku życia z krajów należących do OECD. Polscy uczniowie na tle rówieśników z całego świata wypadają na bardzo zapracowanych – wyszło na to, że siedzą w domu nad lekcjami ponad 6 godzin tygodniowo. Dłużej uczą się po szkole tylko Estończycy, Irlandczycy oraz Włosi (prawie 9 godzin), a najkrócej – młodzi Finowie (niecałe 3 godziny). Do średniej OECD wynoszącej prawie 5 godzin naszej młodzieży trochę brakuje. Nie wystarczą oświadczenia rodziców. Aby doszło do jakichkolwiek zmian systemowych, swoje podejście musieliby zmienić nauczyciele. A na to się nie zanosi. W latach 2010–2014 Instytut Badań Edukacyjnych przeprowadził sondę wśród 177 szkół podstawowych w całej Polsce. Aż 97 proc. nauczycieli uznało prace domowe za konieczny składnik procesu edukacyjnego. Dlaczego? Bo uczą odpowiedzialności, systematyczności, pomagają utrwalić wiedzę, przygotować się do sprawdzianu, dają więcej motywacji do nauki i istnieje szansa, że dzięki odrabianiu lekcji uczeń bardziej zainteresuje się przedmiotem. Czasami nauczyciele obarczają uczniów dodatkową pracą z prozaicznych powodów – z braku czasu na przerobienie materiału w trakcie zajęć. Padały też odpowiedzi o zaangażowaniu rodziców, którzy dzięki pracom domowych mają kontrolę nad tym, co robi ich dziecko.
Grono pedagogiczne nie było wprawdzie jednomyślne co do czasu potrzebnego na odrabianie lekcji przez uczniów, ale większość i matematyków (61 proc.), i polonistów (54 proc.) stwierdziła, że powinno to zająć nie więcej niż pół godziny dziennie. Głosy te trzeba potraktować jako życzeniowe, bo nie mają potwierdzenia ani w badaniu PISA, ani nie pokrywają się z opinią jednej trzeciej z przeszło 5 tys. uczniów przebadanych przez IBE, która dużo dłużej ślęczy w domu nad książkami. Zadawanie prac domowych ma sens, jeśli wraz ze wzrostem liczby godzin poświęconych na naukę poza szkołą poprawiają się wyniki. W analizie PISA dla Polski z 2012 r. widać, że ta korelacja zachodzi, ale bardzo powoli. Uczniowie, którzy przeznaczają trzy godziny więcej na odrabianie matematyki, uzyskują lepsze wyniki z tego przedmiotu, ale odpowiadają one efektom kształcenia przez 3–4 miesiące.
W stołecznej Szkole Podstawowej nr 323 im. Polskich Olimpijczyków przez ostanie dwa lata wdrażano innowacyjny projekt edukacyjny pt. „Budząca się szkoła”, poprzedzony dwumiesięcznym badaniem pilotażowym. Chodziło o nieprzenoszenie obowiązków szkolnych do domu. Z inicjatywą wyszła dyrekcja oraz grupa nauczycieli.
– Praca domowa była w szkole nieobowiązkowa i dla chętnych, zgodnie z rekomendacjami Instytutu Badań Edukacyjnych w tym zakresie – tłumaczy dyrektorka podstawówki Wioletta Krzyżanowska. – Prace domowe miały różnorodne formy i były kwestią umowy między nauczycielem a rodzicami danej klasy. To mogło być przygotowanie projektu, przeczytanie lektury, nauka słówek z języka obcego. W naszej szkole uczeń nie był poddawany represjom za brak pracy domowej.
Aby odciążyć dzieci w domu i nie obarczać ich nadmiernie odrabianiem lekcji oraz dodatkową nauką, zmieniono model pracy z dziećmi w szkole – na zasadę NaCoBeZu, czyli „na co będziemy zwracać uwagę”. Na początku lekcji uczniowie poznawali cel zajęć. Zanim przystępowali do pracy, nauczyciel informował, w jaki sposób zadanie będzie oceniane. Uczniowie porozumiewali się z prowadzącym lekcje za pośrednictwem „szkolnej sygnalizacji świetlnej”. Każdemu kolorowi został przyporządkowany określony komunikat. Światło zielone – wszystko zrozumiałem, mogę pracować; żółte – mam problemy ze zrozumieniem zadania, potrzebuję wsparcia; czerwone – nie rozumiem polecenia, proszę o pomoc. Następnie nauczyciel losował i odczytywał imię ucznia, który wykona zadanie lub udzieli odpowiedzi. Na koniec uczniowie dzielili się ze sobą uwagami: czego się nauczyli, czy zrealizowali cel zajęć i czy udało im się opanować określone umiejętności.
W SP nr 323 korzystano także z innych metod, które pozwalały efektywnie wykorzystać czas na naukę w szkole. Na przykład odwoływano się do autorytetu zielonego ołówka: zamiast wytykać błędy, nauczyciel podkreślał zielonym kolorem to, co dziecku podczas zadania udało się najlepiej, aby nie utrwalać w nim poczucia, że jest gorszy albo czegoś nie potrafi. Uczniowie z klas II–VII sami oceniali swoją pracę na lekcji według kryteriów podanych przez nauczyciela albo wymieniali się podczas zajęć zeszytami i recenzowali pracę kolegów i koleżanek. Pomagała też metoda czasomierza – nauczyciel określał, ile czasu potrzeba na wykonanie zadania w ciągu godziny lekcyjnej, a uczniowie musieli ściśle zaplanować swoje działania.
– W bieżącym roku szkolnym powyższe metody zostały potraktowane jako stałe elementy zawarte w planie działania szkoły. Sposób pracy ucznia w domu ustala nauczyciel przedmiotu, uwzględniając indywidualne możliwości i potrzeby dziecka. Zaleca się, aby praca domowa była aktywna i twórcza, bez stawiania ocen niedostatecznych za jej brak – podkreśla Krzyżanowska.
Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że praca domowa bywa równoznaczna z karą i utrwala szkolną hierarchię, w której pokorny uczeń musi czuć respekt przed nauczycielem. Czym jest władza nauczycielska, przekonał się syn Roberta, uczęszczający do IV klasy podstawówki. – Pewnego razu nauczyciel kazał rozwiązać proste ćwiczenie. Syn wykonał je poprawnie, ale dostał trzy z minusem z krótką adnotacją: „Zadanie odrabiamy w domu, a nie w szkole” – relacjonuje Robert.
Podobnie było w V klasie u syna Katarzyny, który razem z kilkorgiem kolegów i koleżanek nie chodzi na religię. Szkolne „okienko” uczniowie postanowili raz wykorzystać na odrobienie wcześniej zadanej pracy domowej. Chcieli mieć to już z głowy. – Napadła na nich nauczycielka od zupełnie innego przedmiotu, niż dotyczyła praca – wspomina Katarzyna. – Nawrzeszczała, że nie mają prawa przebywać na korytarzu w czasie lekcji, a już tym bardziej odrabiać zadań domowych w szkole. Dzieciaki otrzymały uwagi i punkty ujemne z zachowania oraz jedynki za pracę domową. To skandal! Skoro dzieciom wypadło „okienko”, to chyba lepiej, że wspólnie odrobiły lekcje, niż miałyby bezczynie siedzieć na korytarzu.
Rodzice nie składają broni i idą krok dalej. Poza oświadczeniami woli można złożyć oświadczenie o braku zgody na ocenienie prac domowych. „Zgodnie z Rozporządzeniem Ministra Edukacji Narodowej z dnia 3 sierpnia 2017 roku w sprawie oceniania, klasyfikowania i promowania uczniów i słuchaczy w szkołach publicznych (par. 12), ocenie podlegają jedynie osiągnięcia edukacyjne ucznia. Brak zadania domowego nie jest osiągnięciem edukacyjnym, stąd nie może podlegać ocenie ucznia z danego przedmiotu. Oceniać można tylko wiedzę ucznia i jego umiejętności (…). Jako rodzice chcemy sami decydować o tym, czego i w jaki sposób dziecko uczy się w naszym domu”.
– Ja mogę co najwyżej uczyć obowiązków domowych, a nie szkolnych. Jestem rodzicem, nie nauczycielem – puentuje Anna, której syn roznosił oświadczenia.
Jakub Tylman i Marcin Jędroszkowiak są inicjatorami akcji „Szkoła bez zadań domowych”. Chcą zmienić system, żeby prace domowe nie były obowiązkowe, tylko dla chętnych, i żeby nie zadawano ich z dnia na dzień. Akcję wspierają były rzecznik praw dziecka Marek Michalak oraz znane osobowości telewizyjne, m.in. „superniania” Dorota Zawadzka.
– Dochodzi do paradoksów, że zadaje się prace domowe z plastyki, muzyki czy z religii. Codzienne lekcje do odrobienia paraliżują dzieciom czas wolny. A dziś prace domowe są już w przedszkolu. Nauczyciele twierdzą, że to dla dobra dzieci i rodziców, bo dzięki temu będą mogli spędzić ze sobą czas wolny. Ale forma spędzania wolnego czasu ma być relaksem dla obu stron. Odrabianie pracy domowej często jest źródłem konfliktów w rodzinie. Dziecko nie chce robić lekcji, a rodzic je zmusza i staje się oprawcą – mówi Jakub Tylman, doradca metodyczny, zarządzający Szkołą Podstawową im. Kawalerów Orderu Uśmiechu w Śremie. Sam jest nauczycielem przedmiotów artystycznych.
W jego szkole rodzice z dziećmi podjęli decyzję o całkowitym odejściu od zadawania obowiązkowych prac domowych. Były debaty na ten temat, była ankieta, w której można było przedstawić swoje zdanie. Najbardziej tej zmiany bali się nauczyciele, ale minęło kilka miesięcy i już wszyscy przywykli do nowego systemu. Prace domowe są dla chętnych i coraz więcej dzieci z nich korzysta. Przekonały się, że warto. Bo mogą poprawić ocenę z przedmiotu, a jeśli dodatkowe zadanie pójdzie im słabo, wcale nie muszą dostać złej oceny. Nauczyciel pyta ucznia, czy jest np. zainteresowany stopniem dostatecznym, bo tak ocenił jego pracę. – Dzieci mogą zadecydować. W końcu ktoś w szkole liczy się z ich zdaniem. Są partnerem, a nie narzędziem realizacji podstawy programowej – dodaje Tylman.
Także w Zespole Szkół i Placówek Oświatowych im. Adama Mickiewicza w Lubiniu prace domowe przestały kojarzyć się z domowymi nadgodzinami. Inicjatywa wyszła od uczniów. Na początku ustalono, że nauczyciele nie będą niczego zadawać na weekendy. Ale przyszły wakacje, a po wakacjach nowy rok szkolny i wszystko wróciło do normy. Ósmoklasiści się zbuntowali, że mają za dużo lekcji do odrobienia w domu.
– Uczniowie spędzali nad zadaniami domowymi dziennie około 3–4 godzin. A nasza szkoła jest w środowisku wiejskim, więc dzieci traciły czas na dojazd, a jeszcze musiały pomóc rodzicom w gospodarstwie, więc tego czasu było jeszcze mniej. Postanowiliśmy na próbę przez miesiąc zadawać prace domowe tylko dla chętnych. Okazało się, że najsłabsi uczniowie, którzy wcześniej nie odrabiali zadań, tylko je odpisywali, nie zmienili swojego nastawienia. Ale średniacy się zaktywizowali i zaczęli rozwiązywać zadania za dodatkowe oceny, co ważne – samodzielnie. Najlepsi uczniowie nie przestali odrabiać lekcji – opowiada Marcin Jędroszkowiak, dyrektor szkoły w Lubiniu.
W szkolnym statucie znalazł się także zapis, że wolno zadać jedną obowiązkową pracę domową z danego przedmiotu, ale z wydłużonym terminem realizacji do dwóch tygodni.
– Pamiętam obawy naszej polonistki przed egzaminem ósmoklasisty. Twierdziła, że nie zdąży przerobić na lekcji z uczniami wszystkich gatunków literackich. Zadawała więc pisanie długich wypracowań do domu i nie było ucznia, który by przyszedł na lekcje bez pracy domowej. Wszyscy wiedzieli, że to trening, który ma ich przygotować do egzaminu. W dodatku polonistka stawiała oceny kształtujące, pokazując, co zostało wykonane dobrze, a co należy poprawić.
czytaj także:
https://polska-szkola-patologia-agresja.blogspot.com/p/matura-to-bzdura-smutny-real.html
kwiecień 2019
popieramy na maxa - NEWS 304:
https://rudaslaska-ruda-slaska.blogspot.com/p/news-archiwum-7.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz